Sonntag, 19. Januar 2014

W Berlinie impreza goni imprezę. Właśnie skończył się Berliner Fashion Week, targi poświęcone modzie, a już się rozpoczął Zielony Tydzień (Grüne Woche), coroczny stały punkt programu wszystkich producentów żywności, rolników, przetwórców i ogólnie smakoszy i miłośników dobrego i zdrowego jedzenia.

Ja ani nie interesuję się specjalnie modą, ani zdrową żywnością (chociaż nie powiem, dzięki mężowi, który u nas w domu codziennie gotuje, jem zdrowo i nic przetworzonego, ale o tym może kiedy indziej). Na Fashion Week jednak poszłam i... właśnie utwierdziłam się w przekonaniu, że moda to bzdura.

Szkoda czasu i zachodu.

Piękne kreacje, super uszyte, fajne wzory i kolory. Po prostu bajka. Tyle że... co z tego? No właśnie, co z tego, jak i tak prawie nikt tego później nie nosi. I nie chodzi mi tutaj o koszty jakiejś sukienki, nie chodzi mi też o ekstrawagancję. Bo po pierwsze, że haute couture raczej rzadko da się nosić, to wiadomo. Po drugie, że Niemcy mogliby sobie pozwoliń na fajne ciuchy, to też wiadomo. Chodzi mi o to, że to jak rzucanie pereł przed wieprze. Sorry, za dosadność.

Byłam na dwóch imprezach. Jednej zamkniętej, przedpokazowej i dwa dni później na pokazie mody. Na pierwszej imprezie było może 150 osób, na drugiej około tysiąca. I na palcach jednej ręki, przyrzekam, na palcach jednej ręki można było zliczyć fajnie ubrane osoby. Osoby, o których można powiedzieć, że się postarały. Choć przez chwilkę zastanowiły się, co na siebie założyć. Bo nie wierzę, że założenie ciemnego (zwykle czarnego, szarego lub granatowego) żakietu, czasami (boże, jak ekstrawagancko!) z błyszczącego materiału do ciemnych (zwykle czarnych, szarych lub dżinsowych) spodni, wymagało głębokiego zastanowienia. Cała męska i połowa damskiej publiczności tak była ubrana. Bo nie wierzę, że założenie "małej czarnej" i do tego obowiązkowo jak wyżej ciemnego (blablabla) żakietu, to wyraz jakiegoś przesłania, jakiejś "wyższej" elegancji. Druga połowa, tym razem damskiej publiczności tak była ubrana.

Gorzej. Przed nami siedziały jakieś dziennikarki, przyznaję, znające się na rzeczy, ubrane jak... nie, przepraszam, tego nie da nazwań się ubraniem: jedna w dzinsach i szarym cienkim golfie, druga w starym, zmecheconym swetrze nieokreślonego koloru i spdniach, tym razem czarnych dżinsach. Wiem, wiem, dziennikarze to "artyści", wolne dusze, nie muszą się przypodabać nikomu i niczemu. Bzdura. Brak szacunku dla czyjejś pracy. "Słoma" wychodzi z butów. Z tyłu stały trzy panie, ubrane jak za przeproszeniem moja babcia, gdy idzie do kościoła. I jestem pewna, że tak jak u mojej babci, to były oryginalne ubrania z początku lat 90, a nie specjalnie na tę okazję wyszukane pojedyncze sztuki w second-handzie. Z boku, z prawej i lewej, siedziały młode dziewczyny, może 16-18 letnie. Twittowały, fejsbukowały bez przerwy. Nic tylko o blogach gadały. Fajnie były ubrane, nie powiem. Tyle że .... prawie w to samo. Zarówno te z lewej, jak i te z prawej były ubrane prawie identycznie, a na sto procent się nie znały. Kiedyś powiedziałabym, że pewnie "Bravo" tydzień wcześniej pokazało co się "teraz" nosi. W dzisiejszych czasach, pewnie jakaś "ważna" blogerka...
Ok, ponarzekałam sobie. Ponarzekałam sobie, bo już od jakiegoś czasu chciałam o tym napisać, że mimo niesamowitej popularności blogów o modzie, programów telewizyjnych czy setek gazet na tematy mody, mam wrażenie, że moda to temat "akademicki", kompletnie nie przekładający się na naszą codzienność. Takie kółko wzajemnej adoracji. Gros ludzi, a w Niemczech w gruncie rzeczy wszyscy, może i poczytają o modzie, może nawet chwilkę o tym porozmawiają, a i tak kupią sobie następną czarną, szarą lub beżową kurtkę od Jack Wolfskin (w ostateczności czerwoną lub żółtą by podkreślić, że są inni...) Do tego funkcjonalny podkoszulek (biały, beżowy lub czarny) od NorthFace, bo tak wygodnie i zarzucą na plecy plecak od eastpack. Oczywiście też czarny, granatowy lub brązowy (a w ostateczności czerwony lub żółty, by blablabla, dokończcie sobie...)

PS. 1. To moje rozważania na temat Niemiec ogólnie. W Berlinie można dodatkowo spotkać na każdym kroku punków (stacje metra), "alternative Mädchen" (second-hand lub samemu uszyte ubrania, chętnie ekologiczne), młodzież ubraną od góry do dołu w szaty z Primark, itd. Mundurki. Wszystko mundurki....

PS. 2. Jak ktoś się wyróżnia, to najprawdobopodobniej to obcokrajowiec...








4 Kommentare:

  1. Ja jestem od lat wierna mojej ulubionej marce Street One. Maja bardzo fajne ciuchy, kolorowe, z roznymi falbankami, wzorkami, czasem troche pomieszanie z poplataniem. Jestem praktycznie uzalezniona od ich ubran, musze sie bardzo pilnowac, zeby nie kupowac zbyt duzo. Praktycznie ubieram sie tylko w ich ubrania, wiekszosc jest super :-) Nie jest to moze jakas superekskluzywna marka, raczej z dosc sredniej polki ale ich rzeczy mi sie podobaja i sa porzadnie wykonane. :-) Pozdrowienia z Essen, Julia :D

    AntwortenLöschen
  2. No, fajne rzeczy mają. Ja wprawdzie nie z tych falbianiastych, ale chętnie kwiecistych i kolorowych :)
    Tak właśnie sobie uświadomiłam, że ja to raczej mało rzeczy mam z jakiegoś konkretneg sklepu. Na zakupy chodzę rzadko, bo mam tyle ciuchów, że do końca życia mi wystarczy i wchodzę tylko, jak coś na wystawie przyciągnie mój wzrok. Niestety wtedy zwykle kupuję. Stąd ten ogrom ciuchów.

    AntwortenLöschen
  3. A tak z ciekawości: jak można po polsku inaczej niż ciuchy nazwać potocznie ubranie?? Bo właśnie zdałam sobie sprawę, że wyżej użyłam tylko dwóch słów: ciuchy i rzeczy

    AntwortenLöschen
  4. Bardzo fajny blog. Ciekawe wpisy choć mało.
    Zgadzam się, że ubrania z wybiegów nie są spotykane na ulicach.
    Pewnie to i dobrze :) A i tak zarówno w Polsce jak i w Niemczech ubieramy się
    w sklepach sieciowych. Tanio i wygodnie:)

    AntwortenLöschen

Magdalena Lemp. Powered by Blogger.